Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/211

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Tłum się rozszedł powoli.
Na stwardniałej od mrozu drodze, wśród pól, szronem okrytych i nagich, zostało troje.
Kaleka szedł środkiem, a młode silne ramiona podtrzymywały go na wybojach szlaku.
Zatrzymał się przed chałupką swoją i spojrzał na nich nieśmiało.
— Możebyście wstąpili? — poprosił.
— Jeżeli pozwolisz i owszem.
Weszli do jedynej izdebki, ubożuchnej i zimnej.
Gdy tak stali promienni i radośni, Rufin łagodne swe źrenice w nich wlepił i z uśmiechem się ozwał:
— Jacyście piękni! Zda mi się, że z wami złote lato do chaty mi weszło i zaświeciło. Czemże ja was ugoszczę, mili moi?
— Słowem swojem, jakeś zwykle uczył, cieszył, radował — odparł chłop młody, obejmując go za szyję i całując.
— Tak ci się zdaje, bracie, druhu stary! To ci własna dusza mówiła, nie ja. Jako świerszcz zbożowy jestem. Radujesz się, go słysząc, ale nie z tego śpiewu marnego, ale z owych pól barwnych, gdzie się on odzywa. Takem ja się dziś radował, owe zapowiedzi słysząc wasze, jakby ksiądz mówił nie o godach serc waszych, ale od ziemi dziewosłębem był i na gody jej z tobą lud zapraszał...
— Ja tom inaczej onej chwili myślał — odparł Wawer z uśmiechem, na Rozalkę spoglądając. — Chatę swoją widziałem, a w niej gospodynią, jako ją piosnka maluje: