Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/207

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Pulkiam ant kiale (Upadajmy na kolana).

Msza się rozpoczęła.
Tłum rozpierał, zda się, ściany kościółka. Kobiety bliżej ołtarza, mężczyźni w głębi. Ławki zajęła starszyzna, okoliczna szlachta, dworscy oficjaliści. W pierwszej sam pan siedział, pani i panienki. Marcinek dzwonić wreszcie przestał i ostatni, dzięki tylko swej szczupłości, do środka się wcisnął. Przed samym panem stanął, jakby się pochwalić chciał.
Miał nowiutkie buty na sobie i kożuszek biały i miast obdartego kapelusza w ręku, czapkę z błyszczącym daszkiem. Wyglądał na to, czem był: na gospodarskiego syna i zucha.
Czapkę na ziemi przed sobą położył, w zanadrze sięgnął, dobył w chustkę owiniętą książkę do nabożeństwa. Pewny był, że pan ją widzi, że czyta i zdumiewa się, skąd jego dawny koniucha taki śliczny, złocony, gruby «Auksas Ałtorius» (Złoty Ołtarzyk) posiada. A nietylko sam pan ale i pani i ekonom i wójt dziwią się i rozmyślają, jak to Marcinek mały do takiego skarbu przyszedł.
I słusznie się dziwują, bo to nikomu z nich ta książka tak drogo nie przyszła, jak jemu.
Ale on tylko sam to wiedział i ludzi niewielu, a wszyscy zazdrościli.
Chłopak się prostował i na palcach stawał a choć oczu nie podnosił i owych spodziewanych spojrzeń nie widział, czerwieniał z dumy.
Nieopodal niego Rufin się modlił.
Koło chorągwi, gdzie zwykle miejsce miał, ludzie