Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/204

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Wczesnym rankiem wywieziono Szwedasa z więzienia, zdano go pod straż czterech żołnierzy, co go etapem mieli odprowadzić do Kowna.
Na to ostatnie pożegnanie dużo ludu się zeszło z Karewiszek, synowie i wnuki, swojacy i znajomi.
On, spokojny i milczący, żegnał ich skinieniem głowy lub dłoni uściskiem i ciągle gdzieś dalej patrzał, ponad głowy, za tłum, za drogę.
I nagle twarz mu zajaśniała. Ulicą, pełną gawiedzi Wawer się przepychał, wzrostem nad ludźmi górując i ku niemu szedł.
Co niósł w sercu i na ustach, zgodę, czy odmowę?... Już Szwedas tego nie posłyszał, bo gdy Wawer jeszcze z gromady się nie wydostał, dano znak do odejścia. Stary tedy nagłym ruchem w zanadrze swej aresztanckiej siermięgi sięgnął, dobył coś i ramię podniósł i krzyż kreśląc, cisnął tę garść w tłum, daleko. I ruszył prędko, ujrzawszy, że trafił.
Na głowę, na ręce, na ramiona Wawra posypały się, jak motyle, szkaplerze różne i różaniec z bukszpanu. A między temi szkaplerzami był jeden, jak krew, czerwony, w kształt serca wycięty i ten mu na piersi spadł i zaczepiwszy się na odzieży, pozostał... A on stanął raptem pobladły.
I stała się rzecz dziwna.
Karewiskich chłopów gromadki i Szwedasy młodzi oderwali oczy od więźnia, co odchodził, ucichły płacze i narzekania Patrzali na Wawra i nie mówiąc słowa, nagle, jednocześnie, jedną myślą popchnięci, podnieśli ręce do czapek i odkryli głowy.