Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/202

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Tchórz? Ja? — prostując się, Wawer się oburzył.
— Więc co?... Może za pieniądze ino służyć umiesz?
— Nie, alem wam rzekł, że tam obowiązki mam, słowo dałem. Jakże ja mogę zdrajcą być?
— Można i mordercą być. Co się tak patrzysz? Posłuchaj: ksiądz ino to słyszał odemnie — a tobie powiem... Opowiadali ci ludzie o szewcu owym, co go znaleziono przed laty pod kopcem naszym?... Opowiadali, a tyś nocą owe duchy chciał ujrzeć, co go zabiły. Śmiały jesteś. Ludzi tam zastałeś — wiem wszystko — i słowaś nie pisnął obcym. A wiesz ty, że między tymi ludźmi ów morderca był?
Wawer mimowoli się cofnął, zgrozą przejęty.
Starzec ręce przed siebie wyciągnął i zniżonym głosem dokończył:
— Te to ramiona jemu kark skręciły, by milczał.
Zapanowało milczenie uroczyste, takie, że w niem słychać było bicie serca młodzieńca i starca ciężki oddech.
Potem Szwedas dalej mówił:
— Krew na sumienie wziąłem i myślałem sobie: jeżeli to sprawa winna, Bóg ją zniszczy — jeśli ja, zniszczy mnie. I czekałem. A oto Bóg znak zrobił. Sprawa, jako była, jest i żyje, a dla mnie dzień pokuty przyszedł. Jam się go zawsze spodziewał i cichy idę. Od naszych pól i ludzi, od synów rodzonych i wnuków, od roboty całego żywota i ścieżek, com je wydeptał. Wiemci, że ich więcej nie zobaczę, wiemci, że rychło zamrę, jak kret, z ziemi