Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/179

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Tyś ludzi siła znał Wawer! Może to być? — stary uparcie badał.
— Nie powiem, ojcze, aż palca w ranę nie włożę. Ze wszystkich to zbrodni najcięższa.
Andrzej powrócił. Ponury był i z wieścią się nie kwapił.
— Prawda-li to, co mówią? — Jan pytał.
— Prawda! Juras właśnie przyszedł z miasteczka. Widział na śledztwie, przy spisywaniu protokółu Krystofa między policją. On doniesienie zrobił.
— Tedy mu hańba po ostatnią jego godzinę i hańba temu, co go imieniem Bożem pozdrowi! — zawołał stary dzikim głosem, opadając wyczerpany na posłanie.
Wawra dreszcz wstrząsnął. Uciekł z chaty od tych słów okropnych, od klątw, które bracia ciskali... Ale we wsi mały, duży to samo miał na ustach, a w oczach nieubłaganą, cichą żmujdzką zaciętość.
Nie podnosił nikt głosu, ale w szmerach były dzikie zgrzyty, szepty dyszały wściekłością.
U Szwcdasów było zbiegowisko na podwórzu, tłok w chacie.
Juras, schrypnięty, trzęsący się od złości i zapamiętania, opowiadał przebieg katastrofy i śledztwa. Jurgis płakał, jak dziecko.
— Niedoczekanie jego po naszej ziemi chodzić i z niej chleb jeść! Niedoczekanie jego do kościoła wstąpić i słowo od człowieka posłyszeć! Niech się udławi temi pieniędzmi, co mu dadzą, niech się na nieświęconym cmentarzu obwiesi, gdzie cholerników i samobójców grzebią! — pomstował okrutnie Juras.