Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/17

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Wyglądał tak, jakby na pełnem morzu ukazał mu się legendowy wąż i przemówił ludzką mową. Gdy po minucie ochłonął, spojrzał na kupca ze zgrozą w oczach. Posądził go o nagły obłęd. Ale Matschke niczem nie zdradzał anormalnego stanu. Oparł się łokciami o stół i wpółtriumfalnym, wpółzaciekawionym wzrokiem przyglądał się towarzyszowi. Śniade oblicze Lorenza poczerniało łuną oburzenia. Poruszył się żywo i wstał.
— Teraz pan już nie żartuje ze mnie, ale drwi — wybuchnął. — I dlaczego? Nie warto upokarzać tego, kto nie jest zarozumiałym. Nie jestem też na tyle ograniczony, żebym żywił projekta w stosunku do mnie co najmniej śmieszne. Służyłem panu wiernie, bo mi pan wierzył, ufał i szanował. Straciłem teraz wszystko. Mogę odejść!
Sięgnął po czapkę i chłodnym ukłonem żegnał kupca, ale ten się porwał ze stołka i zatrzymał go za rękaw.
Gott im Himmel! Diese Hitze! Ależ chłopcze, osłabła ci głowa w ostatniej drodze? Po paru kuflach tracisz przytomność! Siadaj-no, siadaj! Pozwól-że dokończyć! Cóż to? Gadaj prawdę! Nie podoba ci się moja Greta?
Lorenz spojrzał z podełba, nieufnie.
— Panie Matschke. To pytanie nie wchodzi w zakres moich obowiązków, ani służby, ani stosunków — odparł siadając, bo go kupiec ciągnął z sił całych.
— Jakto nie należy? Co to nie należy? — zaperzył się stary. — To ty myślisz, że ja pozwolę, żeby