Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Choć go nikt nie widział i nie strofował, Wawer wstydem płonął i spuściwszy głowę, szedł, jak winowajca, zaprzysięgając sobie następnego piątku odjechać stanowczo, oprzeć się wszelkim prośbom i zaklęciom rodziny.
Zstępował na gościniec właśnie, gdy go turkot wozu doleciał i raźne parskanie koni, więc się obejrzał machinalnie.
Wieczór jasny był, więc zdaleka poznał siwego i kasztanka starego Szwedasa i zwolnił kroku.
Wóz się wnet z nim zrównał a Szwedas, siedzący na ładunku beczek i tłumoków, pozdrowił po zwyczaju Bożem imieniem
— Dobre macie oczy, dziadziu, żeście mnie poznali — rzekł młody, uchylając kapelusza z uszanowaniem.
— I poznałem i zapamiętałem, chociem ciebie mało widział — odparł stary, wstrzymując koniki do kroku pieszego.
— Dziękuję wam za pamięć.
— Ty może myślisz, że to z powodu owych pieniędzy, coś moim chłopcom po ogniu rzucił? Otóż nie z tego. Zapamiętałem cię dla twego rozumu i zastanowienia — ciągnął Szwedas dalej, lejce zarzucając na luśnię i dobywając z kieszeni fajkę. — Inni wszelaką rozpustę i swawolę do kraju z obczyzny przynoszą, a tyś przyniósł uczciwy grosz i naukę. Będzie ta chata twoja dobrą szkołą i przykładem.
Na zagrodę ręką wskazał.
Wawrowi niesnadno było wobec tych pochwał