Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

i ze stu piersi prośba biegła, łkała, żaliła się sinym niebiosom.
Potem powstali wszyscy a ksiądz komżę i stułę słudze oddał i z nimi się zmieszał o sprawach różnych i troskach gwarząc. Tak wracali do wsi a już u zawrotu Jan Karewis pokornie go za kolana objął i nieśmiało na wieczór do zagrody prosił, gdzie z racji tego poświęcenia roli biesiada ma być i gościna. Zdaleka Piotr i Andrzej i kobiety czekały niespokojnie odpowiedzi, aż proboszcz potakująco głową skinął a oni z radości i dumy aż wyrośli.
Rufin za księdzem ku chatynie swej się skierował, ale go Wawer nie puścił i półgwałtem ku chacie ojcowskiej poprowadził.
— Nie zrobisz nam ujmy — prosił. — Gościny naszej nie odmówisz, chlebem nie pogardzisz.
— Naco ja między biesiadnikami? Będzie wam przykro na mnie patrzeć, uciechę wam popsuję — opierał się biedny odludek.
— Będzie nam honor i cześć. Głupi, kto przez twe kalectwo duszy nie dopatrzy. Nie wiem, jak komu, ale tyś mi miedzy biesiadnikami najpierwszy.
Ale i Jan stary, kalekę dostrzegłszy, naprzeciw niego wyszedł, głowę odkrył i do chaty sam wprowadził, a synowie posadzili go na przedniem miejscu, okazując uwagę i szacunek.
Podwórze i chata gości pełne były. Starzy pod dachem siedzieli, fajki paląc i poważnie rozprawiając, młodzież na dworze w gry różne się zabawiała.
Wiec naprzód w «spitra» (ślepca) grali. Szlugurisowi oczy zawiązano: posadzono wśród podwórza