Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/131

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Na dworze zaszeleściało i w okienku cień stanął.
Rufin oczy podniósł, dziewczyna nagle śpiew urwała.
— Pochwalony Jezus! — rozległ się głos Wawra.
— Na wieki — rzeźbiarz odpowiedział.
— Idę drogą, aż tu u ciebie śpiewy. Gościa masz?
— Rozalkę.
— Toć znam głos i o nikim innym nie myślałem. Tylkoś ty, Rufin, ciemięga! Żeby do mnie dziewczyna o zmroku przyszła, siedziałbym bliżej niej.
— Boby do ciebie z miłości przyszła, a do mnie z ulitowania. Wie ona, że jej nie spłoszę, jak ptaszka, co mi nad oknem śpiewa. Wejdź, proszę.
— A nie wypada, bo ten ptaszek twój już śpiewać przestał, a gdy wejdę, precz odleci. Nie chcę wam przeszkadzać i w dwóch słowach interes załatwię. Ojciec o kapliczkę pyta, czy zaś gotowa?
— Bezmała czego. Wejdź, zobacz swego patrona.
Wawer nareszcie usłuchał.
Rufin zapalił lampkę i figurkę drewnianą ze stołu do światła podniósł Cienko była rzeźbiona i wykończona.
Karewis pochylił się nad nią i uważnie przyglądał.
— Co on w ręku trzyma, mój święty? — spytał.
— A ruszt.
— Naco?
— Bo go na rozpalonym rozciągnięto i tam duszę wyzionął za wiarę. Tak z nim, jak królowie z koroną, do nieba poszedł i tak go przedstawiają na wizerunkach.
Wawer spoważniał.