Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Wieczorem zjem, teraz dalej do kosy!
Dziecko jej oddał, obejrzał się po tłumie robotnic.
— Boicie się już, Rozalko, niemieckiej roboty? — zawołał.
— Nie. Wytrwacie wy, wytrwam i ja — odrzekła, stając za nim.
— Do wieczora nikt nie wytrwa — wtrącił Krystof. — Burza idzie cwałem, za godzinę tu będzie.
— I prędzej nawet. Trza się śpieszyć. Dajno, Marcin, kosę!
Wysunął się naprzód Wawer, jak żórawie za nim inni.
Po chwili wiatr się podniósł suchy i duszący, zrywając piasek z gościńca; jaskółki, piszcząc, przypadały nad głowami. Z za lasu wyjrzała, jak głowa potworna, chmura szaro-siwa. Już nie cwałem, ale ptaka lotem pędziła burza; już nietylko głowę chmury widać było, ale cały kadłub, jakby bestji, która wnet dostała skrzydeł potężnych, poszarpanych, jak nietoperze, ogarniała, niemi z końca w koniec niebiosa. Wicher przeszedł w huragan, giął drzewa, ciche przed chwilą łany zbóż szamotał, jak morza fale i bałwany.
Żniwiarze stanęli. Wicher ich tłukł w piersi, szarpał odzież, odkrywał głowy, rozwiewał włosy. Kobiety rzuciły się pierwsze do odwrotu, krzycząc przeraźliwie w obawie o swoje stroje. Mężczyźni, śmiejąc się z tego popłochu, wzięli też surduty i kosy na ramiona, opuszczali tak gwarny przed chwilą łan. Tłum ten ku rzece zmierzał, która ledwie widocznie w niektórych miejscach sączyła się po białym żwirze. A wtem padły pierwsze krople deszczu i jeszcze