Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Coś ty przyniósł ze sobą?... — krzyknął Matschke.
Lorenz uśmiechnął się tajemniczo i podnosząc skrzynkę, postawił ją na stole.
— Dla panny Grety z dalekich stron przywiozłem... — rzekł, odkrywając zasłonę.
— Ach, śliczności! — zawołała panna.
Pudło okazało się klatką, zawierającą w sobie dwie wielkie, jaskrawe papugi. Na blask lampy poruszyły się żywo i wrzasnęły, jak na komendę, dzikim głosem:
Grete! Grete! Bu schönste! Du liebste!
— Cha, cha, cha! — zaśmiał się całem gardłem Matschke. — Ucieszne ptactwo! Pewnie drogo cię kosztowały! Chociaż tam na południu pospolite to, jak nasze wrony. Dobrze bestje gadają. Można w salonie umieścić. No, no! Podziękuj, Grete! Możesz go pocałować.
Lorenza twarz od rumieńca stała się prawie czarną. Panna ze spokojem Niemki i bez żadnego wahania i wstrętu podała mu do pocałunku pulchny policzek. Marynarz, nieprzygotowany widocznie do tego zaszczytu, nieśmiało i niezgrabnie odpowiedział wezwaniu.
Danke! — szepnęła panna, niewiadomo: za papugi, czy za buziaka.
Matschke patrzał i śmiał się.
Schön! — wołał. — A teraz — punctum. Musimy jeszcze zastać Brucka «pod Rekinem», więc marsz! Dobranoc Grete. Jutro na obiad knedle tłuste być powinny.