Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

zajął i kosił nie gorzej od innych. Znój mu wystąpił czerwienią na policzkach i żyłami grubemi na szyi i skroni.
— Zuch z ciebie wszędzie — rzekł Andrzej po chwili. — Ale dosyć sławy! Ustąp mi!
— Niechaj! Ochotę mam. Garście ty zbieraj, a Maryjka niech spocznie.
Andrzej usłuchał, a Maryjka do krzyczącego na miedzy Wawrzyńca pobiegła, rada wytchnieniu.
Robota szła żywo. Od dworu pan sam nadjechał, konia rzucił i pieszo szeregi pracujących obchodził, chwaląc i żartując.
— I Krystof tutaj i tkaczka sławna nasza! Wielkiego honoru moje żyto dostąpiło. Taki dzień wart poczęstunku!
— Wszyscyśmy tu! — odparł Szluguris. — Żeby Rufin nogi miał, toby i on swoje apasztaluki (apostołów) rzucił i z nami bieżał, bo we wsi teraz, jakby mór przeszedł.
Pan teraz wprost Wawra stanął i patrzał, oczom nie wierząc.
— Co? I mój kupiec tutaj? To już przednia osobliwość! To wy, Karewis i kosić umiecie?
— Co zobaczę to i umiem.
— To was w dwójnasób szanuję, żeście w pomyślności pychy nie nabrali!
Poszedł dalej między kobiety i żartował:
— Starajcie się, dziewczątka! Takiego kawalera we wsi macie, że przed nim się pochwalić trzeba.
Magdalenka wyprostowała się, zawsze śmiejąca.
— Starałybyśmy się, panie, żeby korzyść była.