Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/112

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

tem dzień długi skwarem palił i znowu wieczorem mgły wstawały, a orna rola wydawała z siebie surowy, czerstwy zapach.
Zachodzili do niego gospodarze ze wsi, podziwiając i chwaląc tę ziemię, a on się uśmiechał radośnie.
Odwiedził go kiedyś sam pan nawet, rozmawiał z godzinę przyjaźnie, a raz z wieczora ze starym Janem pleban przyszedł obejrzeć nabytek i miejsce na kapliczkę opatrzyć.
Zasiedli we trzech na ociosanej belce.
— Ziemia się ta cieszy, cieszy — mówił kołodziej, a twarz jego, do poważnej zadumy nawykła, wygładziła się dziecięcą radością. — Cieszy się, bo nie będzie jej najemnik kaleczył, dzierżawca, jak pijawka, ssał. Będzie ją sam właściciel pielęgnował, pieścił. Będzie nią, oczy pasł i jako matkę szanował.
— Bo i matka to jest — ksiądz dodał. — Widzicie, jak ona dzieci, póki małe, chlebem karmi, lnem odziewa, żeby potem, jak dorosną, opieką i chlubą jej byli. Wawra waszego ona się nie powstydzi.
A Wawer milczał, bo mu wstyd było zaprzeczyć.
Wieczorem wracał jakiś rozmarzony. Bywało, że i o Szczecinie zapominał, tak mu ta wieś stała się swojską, ludzie znajomi, tak do ścieżek tych i zagród przywyknął. Odnalazł mowę czystą, jakby nigdy innej nie używał i nierzadko do chóru młodzieży stawał, pieśń prostą, chłopską z innymi śpiewając.
U Butkisa na tańcach pierwszy był, a w chacie poznał wszystkie kłopoty i troski, zaprzyjaźnił się z dziećmi, ze zwierzęty domowemi, ze sprzętami nawet.