Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

pole obsiadły, tak się mieniło całe, tak ruszało się, jak żywe. Dworski łan w tem miejscu Kirszniawa oddzielała od owego szmatu roli, sprzedanego Didelisom. Cztery świeże kopce świeciły zdaleka, a na wzgórku piętrzył się stos budulca. Co rana Wawer na to pole szedł, dozorował pomiaru i opalowania, zwózki drzewa i kamieni na fundamenta. Już miesiąc upłynął, a on jeszcze bawił.
Ze Szczecina przychodziły listy, wzywające go do powrotu. Odpisywał tłómacząc zwłokę rodzinnemi sprawami, zwlekał co tydzień z wyjazdem. Robotę miał teraz. Ten kawał ziemi, za krwawy grosz dwunastoletniej pracy ojcu kupiony, stał się dlań drogim; coś go z rana ciągnęło na ten wzgórek za krynicą, spędzać zwykł na nim dnie całe. Zajęcie przeciągało się, obejmowało nieznacznie jego myślenie i chęci.
Do pracy ręcznej się nie brał, ale przyglądał się jej chętnie. Cieszyło go to, gdy pole rozdzielono na trzy części, jedną bracia i sąsiedzi zaorali pługami na jesienny zasiew; zajmowała go każda sztuka drzewa, przywieziona z lasu, raz nawet wspomniał ojcu o nawozie, który gdzieś kupić należało i namawiał do kupna paru koni i krów na zimę.
Ze wzgórka widział całą posiadłość: łączkę, regularne skiby świeżo ruszonej ziemi, pastwisko, gdzie bratnie bydło się pasło. Dalej Piłkalnis stary, a w prawo gościniec i najbliższą Jodasów zagrodę, skąd stuk warsztatu Rozalki od świtu do zmierzchu się rozlegał i skąd co rano ciężkim krokiem ponury Krystof do niego szedł drzewo sprawiać i ciosać. Rankiem od Kirszniawy para się wznosiła, jak dym białawy, po-