Strona:Maria Rodziewiczówna - Szary proch.djvu/11

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

— Dużo — nie dużo — skrzywił się kapitan. — Nie wyrzucałem na wiatr pana pieniędzy.
— Wiem, wiem... — uspokojony potakiwał Matschke.
— Ludzi szkoda — rzekł Lorenz, poważniejąc. — Jeden, to stary Hopf... żonę zostawił i dzieci sporo. Maszt go przywalił. Drugi, mały Hans, jedyny u starej babki. Bałwan go zmiótł z pokładu, jak szmatę. Pani o tych sierotach nie zapomni — dodał, zwracając się do Grety.
— Zapiszę ich sobie — rzekł Matschke — będę pamiętał na pamiątkę szczęśliwego ocalenia «Margarety». Dawno przybiłeś?
— Przed godziną. Zostawiłem pomocnika na pokładzie dla formalności i skoczyłem w szalupę. Jak widmo, witali mnie ludzie w porcie i opowiadali o pańskim niepokoju. Chciałem być pierwszy z dobrą wieścią.
Gott sei gelobt! Byleś był sam cały, odrobimy stratę. Greta, daj mi palto, laskę i kapelusz.
— Ojciec odchodzi? — zawołała przerażona.
— A cóż myślisz? W taki dzień nie odwilżyć gardła! Dość się nałykałem zgryzoty, a Lorenz słonej wody. Pójdziemy «pod Rekina». Muszę swego kapitana pokazać Bruckowi. Niech go żółć zaleje! No, no, prędzej!
Ze stlumionem westchnieniem obejrzała się, szukając żądanych przedmiotów, gdy wtem z pudła, stojącego u progu, rozległ się dziwny hałas, zaczęło się ruszać, jak żywe.