Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/90

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

popiół, ino zgorzel czarna. A na świecie właśnie uczyniła się wiosna. Przyleciał bocian do gnizda na Janowe gumno: krążył i odleciał; przyleciały jaskółki pod strzechę chaty: szukały, świegotały i odleciały: zachodzili sąsiedzi, mówili do Jana, ale że im nie odpowiadał, odchodzili, ramionami ruszając.
I wreszcie tylko z nim na tych zgliszczach pies przybłęda został, naprzeciw niego leżał i patrzał. Jan już nie miał siły, ni woli, by go odegnać, i nie miał mocy od jego oczu swych oczu oderwać, i tak byli jakby skute z sobą niewolniki.
Aż raz coś stanęło między nimi, a Jan oczy zmrużył, coś mu zadrżało pod żebrami, załaskotało w gardle i zapłakał. Owa kobieta wędrowna do niego szła przez pogorzel i kamienie, i objęła go za głowę litościwie, i utuliła do piersi, a on ze wnętrza duszy szlochać począł. Na zgorzel duszy szły jako deszcze majowe, na popielisko jałowe, by wskrzesić trawy i kwiaty.
A wreszcie z jękiem do niej mówi:
— Uczyń co, by ten pies tak nie wył.
— Pójdź stąd, od wszystkiego, co twoje było, i przeszło, od tego, coś dla siebie zdobył, i coś stracił. Pójdź.