Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/87

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

liście, woleliście spać i na mnie psy wieszać, to teraz żryjcie kamienie i idźcie do djabła, który je wam nasypał.
— A pewnie pójdziemy do djabła. Głód do nieba nie zaprowadzi! — burknął chłop.
— Do wieczerzy! — zawołał Jan, spojrzał na kobietę w kącie, i wnet oczy umknął.
A ona wstała, pocałowała dzieci, skinęła głową wszystkim i rzecze:
— Żegnajcie, nie będę z wami wieczerzała, ni u was gościła. Nie mogę zostać. Mój brat tu przyjdzie do was.
— Zostańcie! — raptem zawołali wszyscy.
A ona nasunęła płachtę na oczy modre i łez pełne, i rzekła:
— Nie mogę! Radabym! Żegnajcie, gospodarzu! Ja do was przyjdę jeszcze raz, kiedyś... Teraz wam mego brata trzeba, ale ja potem do was przyjdę, przyjdę! Żegnajcie, żegnajcie!
I przewinęła się wśród nich, i przepadła w czarnej sieni.
A w izbie jakby pomroczało, poziębło, i zrobiła się cichość; tylko dzieci uderzyły w długi, żałosny płacz.