Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

I zobaczył ze zgrozą, że drogą i gęstwiną szło ku osadzie jakieś mrowisko ludzkie, orężne, potężne — i zrozumiał — że to wróg — z odwetem.
Więc choć Glon jeszcze sińce miał od kamieni, któremi go wygnano od swoich — rzucił się biec, by wroga uprzedzić i ostrzec swych nieszczęśników. By czyste pole miał, możeby dobiegł w czas, ale łany były jedną gęstwą zielska, krzów i cierni, w które się plątał, i które go hamowały, i wreszcie upadł bez tchu i sił, na widok łuny, która stanęła nad osadą. A z łuną bił też w niebo wrzask boju, ryki, wycia, jęki, taki klamor straszny, że Glona zmysły odeszły i zmartwiał.
Tak mu sądzono było ostać, bo gdy się ocknął, i zebrawszy siły na pagórek się wdrapał, by spojrzeć na swą osadę — to jej tak jakby nie było. Jak okiem zajrzeć, była jedna pogorzel czarna, dymem osnuta i pusta i głucha.
Gdzie swoi, gdzie wrogi? Podszedł Glon w owe dymy, między te gruzy. Trup leżał przy trupie, wszystkie obdarte i krwawe, z domów sterczały kominy, z pałaców okopcone mury, z drzew osmalone szkielety — ni śladu życia. Znalazł przecie wśród tru-