Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/32

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Jóźwicka spojrzała serdecznie na pejsatego furmana i wsiadła z Adamem.
W kościele biły już dzwony.
Gdy wynurzyli się z uliczki, zobaczyli plac przed kościołem, zatłoczony ludźmi, którzy utworzyli dla nich jakby szpaler, i na widok staruszki, co do jednego odkryli wszyscy głowy. Zresztą była cisza, tylko te dzwony gadały.
U bramy kościelnej było sporo ekwipaży i bryczek, a gdy stanęli, kilku starych, z waszecia ubranych mężczyzn otworzyło drzwiczki i na ręku wyniosła prawie Jóźwicką z landary. Adam jej podał ramię i szli wśród pochylających się, odkrytych głów i uroczystej ciszy. Jóźwicki czuł dziwne ściskanie i bicie serca.
Kościół cały był jedną masą świeżej świerczyny. Wysoko, pośrodku, w mnóstwie świateł szarzała dębowa trumna, jak w gaju.
Nie było na niej wieńców, ni wstęg.
Pierwsza ławka czekała na Jóźwicką, w następnych było nieco sąsiedniego obywatelstwa, nieco kapeluszy damskich, trochę miejskiej inteligencji, ale tłum zbity, gęsty, stanowiły kapoty, siermięgi, kurty robotnicze, i jak Jóźwicki z podziwem zauważył, cha-