Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/31

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

Głęboko odetchnął i wstał. Wtedy dopiero spostrzegł obcego i zesztywniał.
— Mój syn Adam — rzekła staruszka.
— Ławrynowicz.
Uścisnęli w milczeniu dłonie.
— Pojedziemy już! — ozwał się Włodarski.
Staruszka odziała się w niemodne palto i zrudziały stary kapelusz, i wyszli przed dom.
Dzień się wypogodził, jeden z tych rzadkich słonecznych dni późnej jesieni. Jóźwicki zobaczył teraz całą posesję. Domek był drewniany, typowy dworek z małego miasteczka. Jednym bokiem już się pochylił, gontowy dach zielony był od mchu, ze ścian tynk w wielu miejscach poopadał — rudera!
Przed nim był spory dziedziniec, plac widocznie dziecinnych zabaw sportowych i gimnastyki, na boku rabatki ze szkieletami i zwłokami letnich kwiatów, w głębi sad owocowy. Całość stanowiła może dwa morgi — ot, marna zagroda mieszczańska.
U furty na ulicy stały dwie landary i woźnica pierwszy począł wołać:
— Ja, numer siódmy! Ja wiozę panią!