Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/263

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

do pani z donosami i oszczerstwami szli. Kulił się Maciek, jak pod gradem, głowę w ramiona wtulał, oczy przymykał, uszy zatykał, dął i dmuchał, jak umiał najlepiej — aż nie wytrzymał, i pewnej nocy zbity, zbiedzony, ogłuszony — zbiegł.
I został mu z tej służby wstręt i strach przed trąbą, wszelkiem dęciem — i zerwany głos. A jak znowu na gościńcu stanął, to się zamyślił i zawahał — iść jeszcze i szukać, czy wrócić. Ale tłum go porwał wnet dalej, a on nie czuł się na siłach już iść przeciw tłumu.
A tłum parł się znowu do jakiegoś dworca, popychał się i tłoczył. Tylu ludzi razem jeszcze nigdzie Maciek nie widział; ani tyle i takich robót, ani tyle złota. Dworzanie wychodzili z dworca napęczniali od złota, sypało się, przelewało, dzwoniło wszędy.
To dopiero dobra służba! Ucieszył się Maciek i został, i całą siłą w pocie czoła pracować jął. Do dworca dobudowywano wciąż nowe skrzydła i wieżyce — do najcięższych, najgrubszych robót Maciek stanął, pewny największej zapłaty. Ale w dzień obrachunku miedź i srebrniaki brał. Im więcej, im dłużej pracował, tem lichszy za-