Strona:Maria Rodziewiczówna - Rupiecie.pdf/195

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wroński na parę dni się zwolnił we dworze i powiózł Wołodię do Warszawy.
Skończyły się też z wiosną wieczornice w dworku — unici wzięli się do robót po ogrodach, i każdy gospodarką, przednówkiem, siewami był zajęty. Zda się, wyszły wszystkim z myśli i pamięci opowiadania starego Bazyla, pieśni Demki. W czerwcu u Boruckich zdarzyły się dwie nowiny. Skowroński zaręczył się z Emilką i Zonia urodziła syna. O wesele nie turbował się stary, bo mu syn z Wołynia przysłał sto rubli, ale czuł, że z wnukiem będą ciężkie przejścia.
Poszedł odwiedzić córkę i nieśmiało spytał o chrzciny.
— Do cerkwi nie dam zanieść! — oświadczyła Zonia.
— To jakże? A cóż on na to? — wskazał na męża.
— On mi poprzysiągł na zbawienie duszy, że także nie ustąpi. Zabiję się, dziecko uśmiercę, a nie dam. Ot zaraz — niech go ojciec ochrzci z wody — i tak zostanie.
Borucki popatrzył na Makarewicza. Ten odetchnął głęboko, jak człowiek, który decyduje się na najgorsze i rzekł:
— Chrzcijcie, tatu, na Stanisława! Co będzie, to będzie!