Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/95

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Strzelnice! — rzekł Olesza, uderzając w nie pięścią.
W domu panowało głuche milczenie i ciemność. Obeszli tedy do drzwi szczytowych, gdzie był niegdyś kryty ganek na ogród. Ganku nie było śladu, a drzwi zrobione były z grubych bali i miały ślady spalenizny.
— I tu strzelnica. Horodyszcze, jak się patrzy — rzekł Olesza.
Niedobitowski począł pukać, stukać, wreszcie kijem tłuc z całej mocy. Kaktus też do drzwi skrobał. Wewnątrz rozległ się szmer, szepty, i powolny głos ozwał się po poleszucku:
— Ne czepy dwerej — budu strelaty! (nie rusz drzwi, będę strzelać).
— Otwierać — to ja, Sewer Niedobitowski!
— Poszli won, brodiahy. Ja was nauczu pana predstawlaty!
— Pal, Korniło! — zaszeptał głos kobiecy.
— Naj imość pożde (niech imość czeka) — może tak pójdut’. Szkoda naboja! Sobaki ne breszut’.
— Nie breszą, bo mądrzejsze od was. Otwierajcie, tchórze. Powiedzcie panu, że Sewer wraca z kolegą Janem Oleszą. A to durnie!
— Aha, ot i wasza prawda, bandyty! U nas pana niema, a panicz Sewer wrócić nie może.
— Jakto nie może, kiedy stoję przed drzwiami — i jakoś mi się zdaje, że to pani Honorata Kałaurowa tej fortecy broni. Kaktus mnie poznał — a ludzie zapomnieli.
— Czekaj, Korniło. Wyjrzę, ilu ich.