Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/94

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Jak sobie chcesz. Byle już nie wędrować.
— Słyszysz — gęsi ciągną! Wiosna.
— I już u siebie! — odetchnął z głębi piersi.
Ruszyli dalej i Niedobitowski odnajdywał:
— Był krzyż przy zawrocie. Dalibóg stoi! Potem droga z topoli — droga jest — topoli niema — potem już opłotki i lamus przy bramie. Rozumie się, płotów niema, ale krzaki są — no i lamusa niema. A ot z domu coś sterczy — murowany był — ostał. Aha i psy są! No to i jakieś ludzie żyją. Nie będziem w wierzbie nocować! Dobra nasza, Jasiek!
— Da Bóg i ojciec żyje i pan Saturnin Kałaur myśli owies siać. Nu, sobaki — my swoje pany! Nie obrywać amerykańskiej garderoby, choć wam cudzo cuchnie!
Ale psy obstąpiły ich z jazgotliwem ujadaniem, więc Niedobitowski jął wołać znajome nazwy:
— Hałas, Lutnia, Kaktus, Chryja!
I oto jeden z psów ucichł, obwąchał go, skoczył na piersi skomląc, reszta ucichła.
— Dalibóg to Kaktus, kolega na kłapaki. Poznał, psia dusza, po siedmiu latach. Poznał.
Głos Niedobitowskiego się załamał — objął psa za szyję — odchrząknął.
— No, prowadź, sobako. Ale śpią twardo.
Podeszli pod sam dom. Stał, ale wygląd zmienił. Ganek środkowy i drzwi wchodowe zamurowane były cegłami — większość okien podobnież. Na końcu parę okien miało okiennice z grubych bali, a w nich otwory.