Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/80

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Lampa wieczysta poczęła blednąć, bo światło objęło, rosło, potężniało na Obrazie.
Aż zabłysł jakby słońce — i wystąpiła zeń w swym Majestacie: — Królowa.
Chór daleki, z Nieba idący, tysiącami głosów powitał Objawienie: Bogu Rodzica, Dziewica.
A wśród tego chóru całego narodu Świętych obcowania uderzył dzwon zakrystji.
Czworo pacholąt wyszło niosąc mszał, kadzielnicę i zapalone świece.
Znajomi byli.
— Obrońca Lwowa, Płocka, Warszawy! — rzekł Książę, oczami jasnemi ich witając.
— A ów czwarty Jagiełłów wnuk, wileński młodzieńczyk! — szepnął Adam.
— Dwóch księży — bacz, Janie, — toć od Was z Warszawy.
— On ci! Ksiądz Skorupka nasz! A ów drugi, prałat.
— Butkiewicz, męczennik! — rzekł uroczyście ksiądz Piotr.
Adama oczy utonęły w Obliczu Królowej i wniebowzięty szeptał.
— W dzień zgiełkliwy służą Ci śmiertelni, a w ciszy nocy nieśmiertelni. Twoi dworzanieśmy, Najjaśniejsza Pani, i nieustanny w sprawowaniu służby naród nasz na Twym Królewskim Dworze. My Twoi — Tyś nasza!
Dotknął jego ramienia Kościuszko.
— Rada Koronna jest! — rzekł uroczyście. Bo oto na dźwięk mszalnego dzwonka, weszli