Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/33

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Rozważyli i już nazajutrz Żyła przyszedł z projektem.
— Pożyczymy łyżwy i polecimy do Żywina błotami, rzekami, każdy swoim szlakiem. W Żywinie zameldujemy się na posterunku i wrócimy z protokółem, kto pierwszy przybył.
— Doskonale. Szykujcie się.
— Wroński wygra, zobaczy ksiądz! On z całego gimnazjum w sportach najlepszy.
Szykowali się chłopcy, trenowali i roili o magnackiem życiu, gdy będą mieli sto złotych. Czego tam nie było! I nowe garnitury i buty, i narty, i własne łyżwy i chałwa, a Wroński miał kupić „prawdziwą“ różę dla damy swego serca, złotowłosej koleżanki Lusi. Jako „obszarnik“ był beznadziejnie lekkomyślny.
I przyszły pożądane ferje. Ucząca się młodzież ma jedno marzenie, żądzę, pragnienie: nie uczyć się. Smutna prawda i wstyd dla nich, czy dla szkoły. Prefekt wyjechał do kolegi na odpoczynek. Gdy wrócił i spotkał Żyłę — pyta:
— Kto wygrał?
Żyła skrzywił się — nie splunął tylko przez respekt dla prefekta.
— Nikt. Sfuszerowaliśmy taką okazję. Wstyd nawet gadać i opowiadać.
Ale przy obiedzie na plebanji wikary opowiedział.
— Miałem ciężką noc wigilijną. O zmroku przybiegła dziewczynka od osadnika Suchodolskiego, że umiera. Nikt nie zechciał konia i fury dać —