Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/28

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Kos siedział na płocie o parę kroków i darł się na alarm. Gdy podniosłam głowę, odleciał, ale po chwili wrócił i widocznie wołał, nalegał: chodźże! Poszłam. Blisko sapieżanki poruszyły się trawy — i wychynął się grzbiet żółtego kota. Kos się darł — polatując nisko.
— To, to, to! Widzisz! Ładne u ciebie bezpieczeństwo!
Krzyknęłam na kota, zniknął w krzakach. Ale po paru dniach kos odnalazł mnie, już nie w inspekcie — ale przy domu. Najzuchwalej dopadł ganku i wrzeszczał swoje:
— Co sobie myślisz! Bolszewika tolerujesz w sadzie. Mordercę słabych i bezbronnych bożych śpiewaków. Hańba ci!
Przypadł, krzyczał, odlatywał, wracał. Poszłam co rychlej w sad. Rudy kot był już na pniu sapieżanki. Oboje rodzice wołali ratunku, przypadając do zbója, nie dbając o kły i pazury. W gnieździć były już pisklęta.
Tedy został wydany wyrok śmierci na „bolszewika“ i zwłoki jego zakopano pod gruszą.
Nie urągał mi odtąd ojciec i gospodarz gniazda. Płacił za opiekę pieśnią swego srebrnego fletu, a oboje w pracowitości bezustannej tępili szkodliwe robactwo.
Jesienią pracowało już siedmioro. Pożegnali sad chóralnym świergotem i klaskaniem.
Dobra nasza! Wrócimy wiosną!