Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/27

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.



Codzień rano, idąc do inspektu przez sad, mijałam starą gruszę sapieżankę. Raz w kwietniu zaskrzeczało z niej jakieś urąganie. Spojrzałam. To para kosów budowała chałupę. Przywitałam się: Szczęść Boże! zacnym lokatorom — i minęłam.
W parę dni potem chałupa była gotowa — gospodarze pracowali po gałęziach sadu — on co rano i wieczór wygwizdywał junacko, zdawali się nie zwracać na chałupę uwagi.
Znowu po kilku dniach, gdym szła opodal gruszy — z gęstwiny sadu rozległo się skrzeczenie na baczność. Nie szukałam wartownika, ale spojrzałam na gniazdo. Z pośród rozkudłanego brzegu, świeciły dwie czarne paciorki, śledzące mnie z przerażeniem i trwogą. Skręciłam w bok i przestałam odtąd chodzić blisko gruszy. Udawałam zresztą, że o niczem nie wiem, niczego nie widziałam.
Skrzeczenie na alarm odzywało się jednak przez dni kilka, ilekroć szłam opodal, ale wreszcie umilkło. Byliśmy zaprzysiężeni w tajemnicy tej całej sprawy i lokatorzy mieli do mnie zaufanie.
Nawet więcej — bo gdy pewnego dnia pracowałam przy pikowaniu drobnych roślin w inspekcie, rozległo się dobrze mi znane skrzeczenie tuż za mną.