Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/241

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Zwiałem — jak się Mochy wściekły. Wlazłem do wagonu. Darmo dojechałem do granicy, Szwaby leguna puściły — wróciłem do kadry. Godziny trza prawić, jakie były hece i termedje. No, a ty?
— Mnie za szpitalem Mochy zawlekły pod Ural. Chciałem też zmykać do siebie, ale za daleko. Zawszem wpadł. No a wreszcie dorwałem się do swoich, co się zbierali na Syberji.
— Aha, i z Syberyjską dywizją wróciłeś. No — aleś ty burżuj był, pamiętam. Jakieś dobra starzy mieli.
— Pomarli! Jeszcze Niemcy domęczyli. A folwark na osadnictwo zajęto. Spóźniłem się.
— Aha! A inwalidzkie prawa? Nie starałeś się?
— A zaco? Zostałem przecie w łachmanach, boć i mundur trzeba było oddać.
— Ee — zawsześ był fajtłapa. Teraz, bracie, trza pięścią, zębami, nogami przepychać się w świecie. W tobie burżujska krew!
— Trudno! Krwi nie zmienić. Jak jedna raną mi zeszła — nowa taka sama w żyły napłynęła. Jeszczem rad, że dostałem posadę — i tu mogłem zostać — w swoim kraju!
— Co prawda, kraj to najpaskudniejszy jaki w życiu widziałem! Ale ty — morowy kompan byłeś, i ja cię za uszy z biedy wywlekę. Chodź do budy, pokaż mi swoje papiery. Nauczę cię jak podanie ułożyć, podpiszesz i wezmę ze sobą. Przekonasz się, że za parę miesięcy — dostaniesz monopol.
— Kiedym niezdarny do handlu!