Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/234

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jakieś wojska spaliły daszek — inny oddział obmotał figurę drutem telefonu, a wreszcie zwalono i figurę. Została kupa kamieni z muru i miłosierne chwasty uczyniły, nad tym zniszczonym symbolem, zielony wzgórek. Nie było Świętka. Wracający z wygnań, wysiedleń, z bojów, ludzie już go nie zastali i nikt ani pomyślał, aby go wskrzesić w innej, nowej formie. Przedstawiał ideę, która w powojennych nowych prawach — nie miała już miejsca, i której nowi ludzie nie potrzebowali. I oto stało się, że pastuszek, znudzony bezczynnością — znalazł opodal wzgórka z chwastów gniazdo skowrończe z czworgiem piskląt, ledwie upierzonych. Zaczął się niemi „bawić“, to jest podrzucał w górę i śmiał się na rozpaczliwy lament, krążących w powietrzu rodziców, i pisk konających niedorostków.
Jedno wpadło między zielsko — spojrzał tam, znieruchomiał, wrzasnął i popędził do gromadki kolegów opodal.
Zdyszany, ręką wskazywał i wołał:
— Widzieliście?
— Co?
— Tam ktoś siedzi!
— Gdzie?
— Tam — w tych chwastach.
— Zając? Lis?
— Nie! Jakby człowiek.
Przybiegli gromadą. Na ostach i łopianach latały pszczoły, ćwierkały świerszcze.
— Toć nikogo niema.