Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/230

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przedewszystkiem zjedz pan i spocznij do rana.
— Ranek już tuż! — rzekł kanonik, wstając.
Wyszli przed dom. Ciemność już ustępowała i łuny pożarów gasły. W szarości jesieni leniwie, gdzieś, niewidzialne w chmurach i dymie wstawało słońce. Jedna ciężka noc minęła. Ci, co ją spędzili bez snu, stanęli teraz, i patrzeli jakby zdrętwiali na ruinę: kanonik, dziedzic, Jóźwikowski, kilkunastu starych gopodarzy. Przed oczami występowała ich Jawornica, jak jedna rana na ziemi ciele.
— Od czego począć? — odezwał się stękliwie jeden ze starych chłopów.
A wtem ciężkie powietrze rozdarł dźwięk i przewalił się głucho po ziemi.
— Dziad na jutrznię dzwoni! — ruszył się iść kanonik. — Mówiłem wam, że będzie radosna jutrznia.
— Owa — radosna! Dobrodziej se szydzi z biedy.
— Mówię prawdę. Nie radosna, kiedy nas taka siła i zgodnych? Nie słyszycie, jak dzwon gada: som my — som my!
— To pójdźwa. Była Jawornica, to i będzie. Juści nie ten będzie, co popsuł, ino ten, co zbuduje. Idziewa!