Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Chłopcy zbili się w gromadkę, i Romek odrzekł.
— My jesteśmy Mystkowscy — do pana Zaręby.
— Niema tu nijakiego pana Zaręby, ino ja, dziedzic. Wynosić się, a to drugiego psa spuszczę.
— Przecie to Borki — nasze Borki. My synowie Kazimierza Mystkowskiego.
— A mnie co do tego czyje wy jesteście dzieci. To moje Borki i szlus! Wynosić się — ostatni raz mówię.
Tu zadźwięczał łańcuch, i na dzieci wypadły dwa psy obce, do piersi przyskoczyły, ze strasznem ujadaniem.
— Włóczęgi, cholera! Ja wam pokażę czyje Borki, — zaryczał mieszkaniec domu, dopędzając z laską podniesioną. Wtedy dziki popłoch i zgroza ogarnęła dzieci i uciekły, szarpane aż za bramę przez psy. Gdy nareszcie znaleźli się sami na drodze, Romek wyjąkał:
— To jakiś warjat, szaleniec. Może w dworku jest szpital dla warjatów. Chodźmy do Eljaszowa, do ciotki.
Jahołkowscy już spali, gdy chłopcy się przywlekli, i długi czas upłynął, zanim posłyszeli stukanie do drzwi. Nareszcie wyszedł Jahołkowski.
— Kto? Czego? Mystkowscy? Jacy Mystkowscy? Skąd? Jak? Chłopcy z Borek? Jezus Marja! Sabino! Zapal lampę. Chłopcy Kazimierza? A gdzie rodzice? Skąd wy? O Jezu ukrzyżowany!