Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Mężczyźni gwarzyli dalej, aż usłyszeli z za altany dwa głosy, rozmawiające po rusińsku i umilkli, słuchając.
— Iwanie, — mówił głos żydowski, — na jutro mi trzeba trzydzieści furmanek do kartofli.
— Toście kupili u pana! A nie chciał sprzedać, chował na nasienie.
— Chował! — zaśmiał się żyd, — on do jesieni jeszcze i krowy sprzeda.
— I żyta nie posieje! Sto osiemdziesiąt pudów, musi dać na stójkę. Co mu się zostanie! Mniej, jak u mnie.
— Na przyszły rok odda Zalesie mnie w posesję.
— To wtedy warujcie sobie paszę w lesie — chłopi dobrze zapłacą, bo po młodniskach dobre trawy. A toć i w domu sprzęty mu opisali.
— Taki dwór, taki pan — i zszedł na kapcana.
— Ano — zaśmiał się chłop. — Polski rząd! Toć tej Polszy tak czekali, wyglądali, miatieże przeciw caru robili — na Sybir szli. Najgorsze buntowszczyki byli — nu doczekali się swojej Polszy. Niechże ich teraz rżnie!
— Za dziesięć lat i jeden z nich nie ostanie.
— Będzie ziemi dla nas dosyć!
— A dla nas lasu! Polaki sami się zjedzą.
Przeszli. Niedobitowski położył rękę na ramieniu doktora.
— Pytałeś mnie, co nie jest głupstwem — wśród tych utrapień i biedy! Ot — to — wstyd — wobec pogardy i triumfu — tych tam!