Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/14

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ale gdy została sama — przypomniała sobie wesołego ogrodnika i jego oczy modre i słoneczne, i zrobiło się jej wstyd. On by pewnie dał.
Nazajutrz dwa najpiękniejsze wazony, otuliwszy szalem — zaniosła do kościoła. Oddawna tam nie była, ale przy różach swych została — aż do Rezurekcji.
A potem znowu, po takim rozmyślaniu, zaniosła piękny wazon ze szkarłatną różą — dla chłopaka sąsiadów, który umierał na gruźlicę, a był to jeden z tych, co niegdyś ją przedrzeźniał, przezywał „panną Głóg“ i rabował w jej ogrodzie.
Latem starsi i dzieci zaczęli ją prosić o różane zrazy i pędy. Jeszcze miała ochotę odmówić, przypomnieć drwiny i poniewierkę, ale złe słowa już nie wyszły na usta — dała — uczyła jak sadzić i pielęgnować. Uśmiechała się do ludzi, oni do niej — i śmiały się barwą i wonią kwiaty w jej okienkach.
Czasem, często, siedząc pod ścianą w ciepłe lato, z kwiatami wkoło siebie — wyglądała ogrodnika. Potem przyszło jej na myśl, że to może nie człowiek był, ale jaki Świątek czy Anioł — nauczyła się modlić do niego z wdzięcznością, ze łzami, co nie miały goryczy, lecz rzeźwość rosy życiodawczej. I było jej bardzo dobrze na świecie.
Gdy raz zachorzała, sąsiadki sprowadziły doktora i księdza. Obaj ją znali — przez jej kwiaty.