Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Przez sień z powybijaną ceglaną podłogą, zaprowadził gościa do malutkiej izdebki, gdzie było tylko łóżko na drewnianych krzyżakach, stolik u okna, stołek i prymitywna umywalnia w kącie.
Okienko tuż przy ziemi — wyglądało na sad w kwietnej bieli.
— Spocznij — za godzinę obiad.
— Ładne tu u was porządki! — zaczął doktór opowiadać awanturę z policją. Ale Niedobitowski nie okazał ani oburzenia, ani zdziwienia.
— A tak. Rewidują i konfiskują. My już koleją jeździć nie możemy, bo dotąd nie możemy otrzymać „przynależności państwowej“ — koniecznej do paszportu, a naszemu Kazikowi, jak wracał ze służby ochotniczej, odebrali żandarmi w wagonie mundur i lornetkę, choć miał własne i kwity w porządku. Ale to głupstwo jeszcze. Dobrze, że mu zostawili koszulę i spodnie!
— Ależ to skandaliczne nadużycia. Trzeba protestować, skarżyć, pisać do wyższych władz.
Niedobitowski popatrzał na gościa z uśmiechem pobłażliwego szyderstwa.
— A czy ty znasz wszystkie uchwały sejmowe?
— No, nie! Któżby z ludzi pracy mógł to spamiętać.
— Ja też nie! Ale kto tylko się skarżył, ten się dowiedział, że pod taką datą i numerem jest uchwała — wedle której władza postąpiła słusznie, a że uchwały codzień są wydawane, więc pomyśl, ile tego przybywa i rośnie. Szkoda twej fatygi.