Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— A dzieci do szkół posyłacie? Polak nauczyciel?
— Nauczyciel uczy po polsku, ale on tutejszy, syn psałomszczyka. Dzieci chodzą zimą — teraz już nie, bo pasą bydło. Ot i Zalesie widno.
Wjechali w olszowe zagaje — na horyzoncie czerniała gęstwa starych drzew dworu. Nowy krzyż przydrożny stał u zawrotu, chłop konie popędził.
I oto znalazł się doktór Kulesza przed dworem, a raczej na dawnem podwórzu, bo domu już nie było. Stały tylko jako pamiątka, pękate słupy ganku, a za niemi, na pogorzelisku, gąszcz młodych brzózek, chwastów i chmielu. Wózek zajechał i stanął przed oficynką — wrośniętą w ziemię, z połataną strzechą i ganeczkiem na dwóch słupkach.
Na progu ukazał się Niedobitowski w surducie z szarego samodziału i butach zabłoconych. Uśmiechnął się do gościa i opędzając parę ujadających psów, pomógł mieszczuchowi wygramolić się z wozu.
— Jezu Marja, co się u was porobiło. Dom spalony! — zawołał doktór ze współczuciem.
— Spalili Moskale, ustępując — jeszcze w 15 roku — folwarku też niema.
— Aleście żywi zostali. Rodzice, żona, dzieci!
— Rodzice pomarli przy końcu niemieckiej okupacji. Żona i dzieci wytrzymały. Chodźże, chodź, a wybacz lokal, ale czem chata bogata — tem rada!