Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/108

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Gdy zima nastała, nie było odpoczynku. Co nocy jeden z kolegów — przyjaciół wartował przy budynkach i stogach siana, drugi czynił wycieczki do lasu, broniąc od bezustannej kradzieży chłopskiej. Było to pogotowie ciągłe, męczące, dokuczliwe, ale zamiast wyczerpania, budziło zaciekłość.
— Nie ustąpię i nie dam się, pomimo wszystko i wszystkich, — warczał czasami Sewer.
Z wiosną rozpoczął się dalszy karczunek. Nowiny dały stokrotny plon, ale ledwie zwieziono zboże do stodoły — zostało zajęte za podatki.
— Żebyż choć za bieżące — ale za zaległe! — biadała Kałaurowa.
— I żebyż zabrali zaraz, ale na dobitkę trzeba wartować, bo młocarnia nie gotowa, — ziewał Olesza. — Nie wiem, kto chleb z tego zboża jeść będzie, ale mu chyba na zdrowie nie pójdzie.
— Żydzi kupią i do Bolszewji przeszwarcują, — mruknął Sewer, zajęty tylko nowemi siewy.
Wielka była radość, gdy pierwszy raz zawarczała młocarnia, i pierwsze krwawą pracą i potem zdobyte ziarno Sewer osobiście siać zaczął. Był piękny, wrześniowy dzień, tak cichy, że szelest ziarn padających grał, jak srebrne dzwoneczki. I grała dusza tego kresowego Polaka i padały z niej myśli dobre i mocne.
— Ano — nic darmo — a tembardziej za wskrzeszoną ojczyznę trzeba płacić. Niech biorą! Ale ziemia wytrzyma i ja z nią. Życie całe w trudzie, i owszem, ale swoje Horodyszcze tak postawię, tak uprawię, tak obuduję, że kto z tamtej