Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/100

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Naród oduraczył sia! (Naród zgłupiał). — odparł Korniło. — Rzucili wszystko swe dobro, i poszli. Kozaki popalili wsie, spalili i straż w lesie. Więc ja się do dworu przebrał, bo pan tak kazał. Germańca nie było co się bać. Srogie ale porządne ludzie byli. Pytkami siekli jak było za co, ale porządek był. Potem to dopiero nastały hołodrańce! Żeby pałac był drewniany, toby my nie dali rady — ani ja, ani nawet imość, choć sokół-baba! Kamienia nie ugryźli. A co teraz panicz myśli robić? Bo to już Zwiastowanie jutro — toby po górkach można owsa rzucić i grochu. Krowy nauczylim orać, a młoda Karabelka już w bronie chodzi.
— To mi ją okulbacz.
Gdy wsiadał na klacz, ukazała się Kałaurowa.
— Ma panicz broń?
— Mam.
— A dokąd panicz jedzie? Do lasu?
— Nie. Do starostwa.
— O Jezu, Marjo! Niechby o nas zapomnieli. Jak panicz się pokaże, to jakieś urzędniki zaraz pocoś zjadą!
— A może właśnie z czemś wrócę i coś dostanę.
— Paniczu, paniczu! Toć panicz nie chłop, żeby coś dostał od rządu. Niechby panicz się lepiej nie pokazywał.
— Nie bajcie, pani Honorato! Trzeba się zameldować, pozwolenie na broń dostać, o nasiona i narzędzia się postarać. No, bywajcie zdrowi. Wrócę pojutrze.