Przejdź do zawartości

Strona:Maria Rodziewiczówna - Róże panny Róży.djvu/10

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przebyła okres rozpaczy, buntu, bluźnierstwa i przekleństw i dojrzała w nienawiści. Nienawidziła Boga, rodziców, bliźnich, wszystko piękno, szczęście i pomyślność znajomych, słońce i lato, pieśń i śmiech — cały świat. Miała jedną uciechę: z niedoli ludzkiej, jedno zajęcie i ciekawość: niepowodzenie i klęski otaczających i znajomych — wtedy gotowa była śmiać się i śpiewać. Schodziły się do niej kumoszki zło-języczne, kłamcy, oszczercy — i rajcowali. Zresztą bywała sama i bezczynna. Słońce widziało ją w tej izbie zimnej i pustej — zajętą bezużytecznemi robótkami, lub wyglądającą okienkiem na przechodzących.
Nawet się nie zajmowała gospodarstwem, bo trud jej i starania za młodu na marne szły wobec dzikości i rabunku sąsiadów. Palono jej płoty, obijano niedojrzały owoc, kradziono warzywa — aż zaprzestała jałowego trudu i patrzała ze złośliwym triumfem na chwast, porastający zagony, na usychające grusze, na zdziczałe krzaki.
— Żryjcie zielsko, powieście się na gruszy. Nie macie co rabować i kraść. Blekotu narosło bogato — żryjcie! i pozdychajcie.
Z biegiem lat przestała wychodzić — nawet do kościoła, nawet na rynek, nawet do znajomych.
Żyła z tych paru groszy, co jej płacili lokatorzy — i była jak uschły cierń.
I oto pewnej jesieni siedziała w swej izbie, zapatrzona bezmyślnie w okno, pełne jeszcze październikowego słońca i złotej krasy klonowych