Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/91

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

miona jej dostawały skrzydeł, głos śpiewał i pełna dobrej otuchy, snuła i snuła swe marzenia.
Nikt na nią gniewać się nie będzie, nikt żartować boleśnie. Sewera chleb jeść będzie, Sewera słuchać, dla Sewera pracować. Sewer to tak jakby ona sama! Z czasem może kiedy wuj ich odwiedzi, a Kazio to pewnie często zaglądać będzie. Ubogo u nich będzie, ale wesoło. Ubogo, bo co ona ma? Kuferek zielony!
Zaśmiała się srebrzystym śmiechem. Bogatą się czuła i doli owej marzonej nie zamieniłaby na skarby całej ziemi.
Późno było, a ona wciąż gwarzyła. Przemocą prawie ułożyła ją do snu mamka i jeszcze we śnie cichym miała na licach smugi wesela, na ustach rozchylonych imię ukochanego.
Nazajutrz ciotka przysłała garderobianę z zapytaniem o jej zdrowie. Na dole chorobę jej nazywano tyfusem i lękano się zarażenia. Garderobiana podzielała tę trwogę, bo ledwie zajrzawszy, uciekła.
Kostusia zrozumiała, że nie troskliwość powodowała ciotką, ale kłopot z powodu jej nieobecności. Daremnie protestowała mamka, daremnie błagała, dziewczynka odziała się, przypasała fartuch i zeszła na dół.
W sieni raz jeszcze ucałowała staruszkę.
— Pójdziecie zaraz? — spytała niespokojnym szeptem.
— Zaraz!
— Powiedzcie mu, że o zmroku będę w chmielniku...