Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/89

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

i mocne poty. Obudziwszy się, zażądała jeść. Była uratowana. Poznała mamkę i spytała, co się z nią działo, potem zasnęła znowu.
Dziesiątego dnia po zasłabnięciu wstała wreszcie, jak źdźbło wątła. Ucieszyła się widokiem słońca i uśmiechnęła do mamki.
— Dobrze mi — mówiła, mirt swój gładząc wychudłemi rękami. — Jutro już do roboty pójdę. Pewnie bardzo na mnie się gniewają. Tyle czasu zmarnowałam. Nie dowiadywał się nikt o mnie?
— Panicz przychodził. Wczoraj wyjechał.
— Wyjechał! — powtórzyła Kostusia smutno.
— Pożegnać ciebie, zazulo, chciał, ale ja nie dopuściłam, bo spałaś.
— A więcej nikt nie przychodził?
— Nie, nikogo nie było.
— A tobie, mamko, nie bronili przyjść?
— Sam panicz po mnie przyjechał.
Kostusia umilkła i długo wahała się z pytaniem, które ją męczyło od pierwszej chwili odzyskanej przytomności.
— Mamko, — szepnęła wreszcie — widziałaś ty jego?
Stara przysunęła się do niej bliżej.
— Widziałam. Wyglądał ciebie, kwiatuszku, całą niedzielę.
— A potem już nie przychodził?
— Nie widziały go więcej moje oczy.
— Mówiono mi, że pojechał daleko! Ale to nieprawda! Nie pojechał on, ale go coś złego spotkało.
— Czemu, robaczku?