Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/82

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

głód począł mu szarpać wnętrzności, pragnienie palić ogniem. Raz jeszcze zdołał oprzeć się pokusie, wyrzucił chleb, rozlał wodę. Następnego dnia nie wytrzymał i spieczone usta do dzbanka chciwie przytulii, po dwóch dobach znowu jak wilk pożarł chleb suchy.
Ile dni minęło, nie pamiętał, zdawały mu się wiekami. Ciągle czekał uwolnienia, co chwila wstawał i u drzwi nasłuchiwał na głosy ze świata. Ale lamus stał samotny w kącie ogrodu i żaden ruch ni dźwięk doń nie dochodził, tylko co wieczór pan sam go odwiedzał na krótką chwilę.
Więzień teraz stracił już pamięć czasu. Hart jego opadł. Pewnego wieczora przemówił do Rudakowskiego:
— Długo mię więzić będziesz?
— Do śmierci — odparł spokojnie tamten.
— Jakiem prawem?
— Boś warjat, furjat! Takich wolno puszczać prawo zabrania.
— Czegóż chcesz ode mnie? Daj mi papier, napiszę ci zrzeczenie się ze wszystkiego. Żyć mi daj!
— Zrzeczenie mi twoje niepotrzebne. Tyś już istnieć przestał. Jesteś niepoczytalny, więc umarły. Żyć będziesz, ale tam, gdzie jesteś teraz.
— Żyć będę i na swobodę się wydostanę. Wówczas zginiesz. Puść mnie, będę milczał i nie zobaczysz mnie więcej.
— Jeśli się na swobodę wydostaniesz, to do zakładu dla obłąkanych pójdziesz. Swobody już niema dla ciebie.