Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/8

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

chętnie, czasem przeklinały służbę «psią», zwykle jednak, ułagodzone mimowolnie jej głosem i tonem, zrywały się posłuszne i dziękowały za przysługę.
A ona kiwnąwszy im przyjaźnie głową, szła dalej.
Z wyżyn strychu zstępowała na padół folwarku. Schody były strome i ciemne, ale je dobrze znała i stąpając prędko, mruczała do siebie jak wyuczoną lekcję:
— Śniadanie przygotować, wydać prowizje z apteczki, kompoty, soki, galarety, przesuszyć stołową bieliznę. Przyjadą kupcy na owce, obejrzeć pytlowaną mąkę, czy się mole nie dobrały, zdać tygodniowy rachunek z pachtu, rój pszczeli może dziś wyjdzie... no, i serwety poznaczyć. To i koniec! A może co zapomniałam?...
Schodziła na dół aż do suteren. Największym kluczem otwierała drzwi do apteczki, potem do piwnicy, potem do różnych innych składów. Kucharze i szafarki szli za nią; napełniała ich naczynia i worki produktami, załatwiała porządnie i prędko kwestję alimentarną, całodzienną.
Potem zamykała spiżarnie i pobrzękując kluczami, wybiegała na dziedziniec folwarczny, pełen budzącego się życia i ruchu i śpieszyła w stronę obór, gdzie dojono krowy.
Który ją spotkał z oficjalistów, pozdrawiał bardzo przyjaźnie:
— Dzień dobry, panno Konstancjo. Pani zawsze «najranniejsza!»
— I pan słońca nie zasypia! — odpowiadała z uśmiechem.