Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Usta jej nie wydały głosu, tylko spojrzała na niego i bezwiednie głowę swą oparła na jego ramieniu. On się nie poruszył, jakby to miejsce i to ciche wyznanie natchnęło go wielką czcią i szacunkiem. Nie objął jej namiętnie, nie całował i tylko dłoń jej wciąż u serca swego trzymając, poważny i skupiony, milczał, zapatrzony marząco przed siebie.
Nie wiedzieli, ile czasu minęło w ten sposób. Może chwila, może godzina
On nareszcie oprzytomiał i schylając się ku niej, spytał.
— Kochasz mnie, Kostusiu?
Przymknięte oczy podniosła ku niemu i z widocznym wysiłkiem wyszeptała
— Chciałabym umrzeć za pana!
— I weźmiesz mnie sobie na własność?
— Wezmę i nigdy nie opuszczę!
— A jak zginę, zachowasz w sercu?
Podniosła głowę, ocucona nagle.
— Ja pana nie dam zgubić!
— Dolę moją znasz i nie masz żalu do mnie, że ciebie do niej wciągam, na łzy tylko może?
— A jakżebym panu dowiodła, że pana kocham? Szczęście będzie pan miał łatwo z kim dzielić, a nieszczęście do mnie tylko należy Moje ono, moje własne!
— Jak duszę własną ciebie kocham! — szeptał gorąco — nic ci dać nie mogę, ani domu, ani bytu, ani spokoju! Może wiele czasu minie, zanim cię żoną nazwę. Nie lękasz się takiego losu?
— Ja się tylko lękam o pana. Wyhodowała mnie zła dola, wyniańczył trud Nie boję się niczego!