Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chatą własnemi rękami zrobił i smolnych szczep narąbał. Daj jemu, Boże, długi wiek i dolę!
Błogosławiąc, odeszła, a Kostusia, wzruszona i bardzo rozradowana, wróciła do dworu.
Po wieczerzy prośbę swą przełożyła ciotce. Pani miała ochotę stawiać trudności, ale wuj wmieszał swe słowo, jak zawsze przychylne.
— Niech użyje swobody w święto. Robota nie ucieknie i ona jej nie da spleśnieć. I owszem. Pozwól jej bawić się, jak chce. Widocznie przekłada towarzystwo baby nad nasze. Nie trzeba się narzucać.
Kostusia pomyślała dużo na ten temat, ale nic nie rzekła na swą obronę i pocałowawszy wujostwo w rękę, wybiegła szczęśliwa.
Nazajutrz załatwiła wcześnie ranne roboty, odziała się w najlepszą sukienkę, zaplotła starannie włosy i wybiegła jak ptaszę z klatki na nieznaną prawie swobodę.
Z gościńca skręciła między zboża i miedzami, tonąc wśród złotych kłosów, dotarła do lasu. Las był ciemny, leszczyną i jeżynami podszyty, pełen ślicznych ustroni i tajemniczych zagłębień. Znała dobrze drożynę, co wiodła do opuszczonej straży na granicy, gdzie na nią czekała jedyna szczerze przychylna dusza. Biegła prędko, zazdrosna o każdą chwilę tej uciechy. Ogromne jej warkocze usunęły się na plecy, twarz zarumienił szybki krok i upał.
Nareszcie przez zielone sploty brzóz płaczących ujrzała mchem pokryty i wklęsły dach chatyny. Zatrzymała się chwilkę dla nabrania tchu i zanuciła na powitanie staruszce smętną ludową piosnkę: