Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/51

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Byłem u mamki — rzekł z cicha i prędko — lepiej się czuje i już na przyzbie stare kości wygrzewa. Powiedziałem jej, że nie mogąc sama, pani mnie odwiedzić ją kazała.
Od klombu róż zawołał go głos Feli, więc ją niemem spojrzeniem pożegnał i zniknął. Ale tych słów parę było jak owe rosy niebieskie, co z źdźbła nikłego tworzą wielkie palmy i wpadły głęboko w sieroce serce Kostusi.
Tegoż wieczora Kazio zszedł się z nią na dziedzińcu i przemówił raz pierwszy od owej kłótni.
— Czy dawno już kochacie się z Sewerem? — spytał obcesowo.
Dziewczyna zbladła, śmiertelnie dotknięta.
— Ja ci, Kaziu, nic złego nie uczyniłam nigdy — rzekła spokojnie — dlaczego mnie ranisz?
— Bom się zawiódł na tobie. Miałem cię za szczerą i prawą, przekonałem się, żeś fałszywa.
— Nie przekonałeś się, bo nie mogłeś, tylko obrażony się czujesz i korzystasz jak wszyscy z mego położenia.
Bezmierną gorycz miała w głosie. Chłopak się zmieszał przed spojrzeniem jej, pełnem dojmującego wyrzutu. Takiej Kostusi nie znał.
Ona rozdrażniona mówiła dalej:
— Fałszywa nie jestem i nie mam się z czem ukrywać, bo nawet złej myśli względem was nie mam na sumieniu. Żeby prawdą było, coś mi rzekł, nie pytałbyś, bobym się nie kryła. Gniewasz się na mnie, powiedz, o co, a jeślim winna, przeproszę, ale nie dokuczaj i nie dręcz, bo to bardzo boli!