Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/48

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Rozejdziemy się, ale przecie już nie obcy jak dotąd. Niech pani tam, w pałacu, spojrzy na mnie czasami. Ale tak dobrze, poczciwie, szczerze! Wszakem pani nie obraził, nie rozgniewał?
— Jeszcze nikt tak dobry nie był dla mnie — uśmiechnęła się łagodnie, spoglądając ku niemu, jak tego chciał; tylko szczerzej, serdeczniej, słodziej stokroć, jak się spodziewał.
— Dziękuję pani.
Drżał mu nieco głos i drżały usta, któremi pomimo oporu, dotknął jej ręki.
Nic więcej nie rzekł i szybko odszedł w stronę pałacu, a ona chwilę stała, zapatrzona nieruchomie przed siebie jak człowiek, rażony zbyt silnem światłem. Potem zadumą i cieniem pokryła się jej pogodna twarz, a w oczach, do dna przejrzystych, prześlizgnęło się parę myśli rzewnych. Aż oprzytomniała zupełnie. Wzięła koszyki z jagodami i poszła ku pałacowi także, szukając po ścieżkach śladu jego stóp.
Tak to krótko trwało, a tak długo w pamięci zostało, tak minęło jak sen, a tak po przebudzeniu zostało wyraźne. Na wdzięczną rolę padło małe ziarenko, na pole bogate, a jeszcze puste.
Kostusia przeraziła się mnóstwem zaległej roboty. Pilno jej było schronić się do izdebki na strychu, więc ze zdwojoną szybkością załatwiała zajęcia.
Gdy przyszła do wieczerzy, spotkała na sobie oczy Sewera i odpowiedziała mu uśmiechem. Kazio spojrzenie to przejął i poczerwieniał, zresztą nikt na nią nie zwrócił uwagi, ale i ona tego dnia nie uważała na nikogo, zajęta raz pierwszy w życiu sobą