Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/47

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pokochać nie dosyć — trzeba być kochanym! A któż mnie pokocha, poznawszy, kim jestem i co ofiarować mogę? Każda kobieta odwróci się ode mnie z oburzeniem na wieść, żem bankrut i szaleniec.
Usiłował się zaśmiać i zwracając rozmowę na inny temat, spytaj nagle:
— Dla kogo pani układa te kwiaty? Dla Kazia?
— Nie! Naco mu takie brzydkie ziółka.
— Dla mnie będą dość ładne.
— Naprawdę, podobały się panu? — spytała uradowana.
— Proszę bardzo o nie.
— Zbiorę panu ładniejszych.
— Nie chcę innych — rzekł prosząco.
Podała mu w milczeniu bukiecik, a on równie w milczeniu wsunął go do bocznej kieszeni.
Kostusię ogarnęło dziwne jakieś rozleniwienie. Raz pierwszy odpoczywała tak długo w dzień powszedni.
Słońce przestało dopiekać i ukośnie przez gałęzie grusz zaglądało ku nim. Dobrze jej było i bardzo lekko na sercu, zapomniała i o robocie, i o troskach różnych. Przesiedziałaby tak, gwarząc, długo, bez końca. Ale czas biegł, nie troszcząc się o jej życzenia. Razem ze słońcem przedarł się turkot daleki i przypomiał jej brutalnie rzeczywistość.
Porwała się żywo.
— Wujostwo wracają — zawołała.
— Tak wcześnie! — rzekł, wstając opieszale.
Popatrzał na nią dziwnie, przejmująco i smutnie.
— Więc się nam już żegnać trzeba. Tak krótko!