Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/44

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chałem tu dzisiaj umyślnie, by móc z panią spędzić parę godzin. Bóg wie, kiedy się zdarzy druga sposobność — może już nigdy. Czy pani mnie zachowa w przyjaznej pamięci?
Uśmiechnęła się doń słodko.
— Zachowam. Pan taki był dobry dla mnie!
— A jednak Kazimierz lepszy.
— Dlaczego mi pan to powtarza? Wszak to naturalne, że Kazia kocham z całego serca. Tyle lat się znamy.
Chciał coś rzec, ale się widocznie pohamował.
Spojrzała na słońce, potem na drogę za parkanem.
— Wujostwo się spóźniają — zauważyła.
— Bawią się widocznie dobrze — rzekł obojętnie. — Ale oto i robota nasza skończona.
— Tak prędko — uśmiechnęła się, zdziwiona — anim się obejrzała.
— I ja także. Cóż będziemy dalej robić? Spocznijmy.
— Jak pan życzy.
— Zabieram pani czas?
— Ej, nie! Tylko pan się znudzi okropnie.
— Niema obawy. Chyba pani?
Usiedli w bujnej trawie, w cieniu gruszy-emerytki. Kostusia machinalnie zrywała różnobarwne kwiatki wokoło siebie. Sewer patrzał na nią i milczał.
— Jutro i pojutrze i dalej, i dalej potoczą się dnie zwyczajne — ozwał się wreszcie. — Panią będę widywał zdaleka tylko, niedostępną. Czy pani ma