Strona:Maria Rodziewiczówna - Ona.djvu/34

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Jak tu u ciebie schludnie i wesoło. Mirt urósł ogromnie od przeszłego roku. Dajno mi z niego gałązkę na pamiątkę dzisiejszej odmowy.
— Ach, Kaziu! Takiś niepoczciwy. Dałabym ci cały wazon, ale Fela już go zamówiła sobie na ślubne bukieciki. W całej cieplarni niema równie ładnego. Tak mi się wdzięcznie odpłacił za staranie.
Przesunęła rękę po listkach.
— Żebyś widział, jaki był malutki. Dostałam gałązkę od pisarzowej na szczęście i zamyśliłam sobie: jeśli mi się przyjmie, to ojcu i mamie dobrze w niebie! Widzisz, jak wybujał?
Wybrała najlepszą gałązkę i włożyła mu ją w klapę.
— Idź już, Kaziu — szepnęła smutno — będą cię szukać i ciocia się zmartwi.
— Wypędzasz mnie. Pocałujże na pożegnanie.
— Ej, nie! — rzekła, cofając się o krok.
— To ja cię pocałuję!
— Czy chcesz, żebym się ciebie bała i nie wierzyła?
— Tego nie chcę!
— To bądź, jaki byłeś. Zejdziemy razem, bo ciocia kazała mi przyjść do siebie przed spoczynkiem. Pewnie ma jakieś rozporządzenie na jutro.
Chmura wróciła na czoło Kazimierza. Obraził się za ostatnią lekcję; nie doświadczając nigdy oporu Kostusi, podwójnie był dotknięty bolesną odprawą.
Skłonił się jej i wyszedł, nie rzekłszy słowa. Lekkie jej kroki słyszał za sobą na schodach, nie